Zdaję sobie sprawę doskonale, że za sam tytuł tego artykułu niejeden człowiek zechciałby mnie oskórować. W końcu, Jon jest dla ogromnej części rolkarzy agressive kimś w rodzaju pół-boga, który robi uczynki jedynie chwalebne i działa słusznie, dążąc ku świetlanej przyszłości.

Dlatego od razu napiszę, że pomimo iż nie dostrzegam w nim rolkowego mesjasza czy tam innego Kwisatz Haderach znającego złoty szlak, to nadal uważam go za bardzo wpływowego pro, wysokiej klasy specjalistę od marketingu i nie mam powodu, aby się do niego o coś specjalnie przyczepiać. Gość jest raczej stonowaną, wyważoną osobą i widać, że najpierw myśli, a później działa. Ma plan rozwoju swojego biznesu i nie robi nic „na pałę” (taki Franky Morales ze swoim GAWDS to przy nim turbonieogar). To się chwali.

W tym tekście chcę podjąć polemikę nie odnośnie oceny Jona Julio jako osoby, ale bardzo konkretnych działań, które ostatnio poczynił. Działań, które moim zdaniem mają ogromny sens biorąc pod uwagę strategię rozwoju jego marki, ale które w szerokiej perspektywie nic w zasadzie dla rolek agresywnych nie zmieniają.

Domyślacie się już, o co chodzi?

Kolaboracja THEM SKATES x WKND SKATEBOARDS

Marka Jona Julio, Them Skates, nawiązała współpracę z deskorolkową firmą WKND Skateboards. Powstała wspólna, limitowana linia produktowa i mini-kampania promocyjna. Ba, można nawet kupić rolki na stronie firmy robiącej deskorolki. Gwoździem programu jest poniższy, naprawdę świetny edit:

Ta sprawa okazała się niezwykle polaryzująca dla międzynarodowego środowiska rolkarzy aggressive, a przynajmniej gremium dyskutującego w Internecie, wywołując skrajne reakcje, które można skategoryzować w dwóch nurtach.

Pierwszy z nich, zdecydowanie przeważający pod względem liczby szabel, to orgia uwielbienia dla Julio. Wydarzenie jawi się tym ludziom jako przełomowy moment. W końcu, pierwszy raz w historii, firma rolkowa współpracuje z deskorolkowym brandem, Jon tworzy mosty ponad podziałami, teraz będzie „nas” widać w mainstreamie, uratował rolki*! Wypowiedzi uderzających w te tony jest multum.

*Gwoli wyjaśnienia dla nieobytych, gdy rolkarze agressive używają słów „rolki”, czy po angielsku „blading”/”rollerblading” to w większości przypadków mają na myśli rolki do jazdy agresywnej. Bardzo często wszystkie inne wrzucają do worka z napisem „rekreacyjne”.

Po drugiej stronie stoją, mniej liczni, Zgorzkniali Prorocy Rychłego Upadku (nadałoby się na nazwę jakiegoś legendarnego przedmiotu w Diablo, czyż nie?) ciskający w osobę Julio, a niekiedy i rolkarzy biorących udział w kampanii, srogie gromy: ZDRAJCY, JUDASZE, MORDERCY ROLLERBLADINGU. Jaaaaasne, na przykład Alex Broskow, znany wszystkim opresor środowiska aggresive 😉

Dodatkowo, kolaboracja zbiegła się w czasie z tegorocznym Blading Cup, który delikatnie mówiąc rozczarował niektórych, co doprowadziło do dodatkowego rzucania oszczerstw w stronę Julio i robienia z niego jakiegoś kreskówkowego łotra. Ludzie czasami mają problem aby zrozumieć, że nawet pasjonaci aggressive niekoniecznie chcą robić wszystko pro bono, byleby „było jak należy”.

Żeby zrozumieć, dlaczego niemal wszystkim odwaliła korba z powodu jednego wideo i rolek w całkiem miłym dla oka kolorze, trzeba zabawić się w wycieczkę do lat 90-tych. Jeżeli znacie tę historię do przesytu, to nie musicie się męczyć i pomińcie po prostu poniższą sekcję i przescrollujcie do „Co to za firma WKND Skateboards?”.

Święta wojna.

Jeżeli ominęła Was (momentami wątpliwa) przyjemność bycia nastolatkiem w czasach, gdy młodzi ludzie bez zażenowania słuchali Limp Bizkit, natomiast American Pie i Jackass uchodziły pośród nich za arcydzieło wysublimowanego humoru, a w MTV nadal można było natrafić na muzykę, zapewne umknęło Wam, że rolkarze i deskarze nie za bardzo się wtedy lubili.

Firmy deskorolkowe oraz związana z nimi cała skejtowa subkultura miały wcześniejszy start, niż rolki. I to dużo wcześniejszy – pierwsze doniesienia o deskorolkach jako sprzęcie wykorzystywanym przez surferów w okresach, gdy było trudno o fale, pochodzą jeszcze z czasów …II wojny światowej. Nie będę tutaj opisywał całej historii tego sportu. W kontekście całego odpału przy okazji THEMxWKND wystarczy wiedzieć, że „współczesna” jazda na deskorolkach zaczęła mocno ewoluować w latach 70-tych XX wieku, podczas gdy w drugiej połowie lat 80-tych rolki dopiero w zasadzie się narodziły jako szeroko dostępny produkt. Poniżej film deskarski z lat 80’tych

W czasach, gdy powszechny dostęp do Internetu był rzeczą wyciągniętą z literatury science fiction, a atomizacja społeczeństw była dużo mniejsza, młodzi ludzie byli częściej skłonni porzucać indywidualizm na rzecz wpisywania się w jakąś subkulturę. I nie mówimy tu wyłącznie o okresie sprzed 30-40 lat, to zjawisko dużo starsze. Osoby czujące potrzebę bycia częścią czegoś i akceptacji upodabniały się do innych członków konkretnej grupy.

W latach 90-tych tendencja do agregacji w subkultury tworzone wokół dosłownie każdej możliwej rzeczy sięgnęła granic absurdu. W USA (a gdzieżby indziej) powstał wtedy choćby ruch Juggalo, do którego należą ludzie opierający swoją osobowość na fakcie, że lubią robić sobie makijaż i ubierać się na modłę psychotycznego klauna, słuchać horrorcore, pić chemicznie smakującą oranżadę Faygo i krzyczeć „whoop whoop”. I oni nie robią tego dla żartu, to dla nich tożsamość kulturowa, którą przekazują już swoim dzieciom, a nawet z powodu której czują się dyskryminowani.

Nie powinno więc nikogo raczej dziwić, że ludzie zaczęli budować swoją tożsamość wokół faktu, iż jeżdżą na kawałku deski z doczepionymi kołami.

Zasadniczo, w latach 90-tych społeczność zgromadzona wokół deski zaczynała już nieco „stygnąć” – miała już mocno określone ramy. Subkultura skejtów stała się stałym elementem krajobrazu i pomimo tego, że nie była już pierwszej świeżości, ciągle działała jako magnes dla młodzieży. Głównie dlatego, że pompowano w nią spore pieniądze – wielu weteranów skateboardingu prowadziło już wtedy prężnie działające biznesy, najlepsi deskorolkarze mieli status celebrytów, występowali w TV jako gwiazdy, największe zawody deskorolkowe przyciągały miliony ludzi na całym świecie przed srebrne ekrany. Wydanie gry Tony Hawk’s Pro Skater na Playstation było prawdziwą bombą, jarali się nią wszyscy.

W połączeniu z nurtem muzycznym, który określamy teraz jako „skate punkt” (Blink-182, Pennywise, The Offspring etc.), ta subkultura stała się przystanią dla zbuntowanej młodzieży podobnie jak we wcześniejszych dekadach ruchy mods, skinhead i punk. Poniżej teledysk zespołu Agent Orange:

Wjeżdżając z rolkami w „cudze”.

W takich oto warunkach pojawiła się jazda agresywna na rolkach. O ile pomiędzy deskorolką a np. BMX była pewna rywalizacja, to mimo wszystko sporty te nie wchodziły sobie za bardzo w drogę w miejskiej (oraz medialnej) przestrzeni – rowerzyści jeździli na innych spotach, a też sporym zainteresowaniem cieszył się flatland or dirt.

Rolkarze jednak zaczęli jeździć na streecie na tych samych spotach, co deskorolkarze, zjeżdżać te same (a potem większe i dłuższe) rury, robić triki w tych samych skateparkach, flipy na tych samych rampach i w zasadzie skopiowali styl ubioru fanów sklejki z kółkami. Z punktu widzenia branży deskorolkowej główną zadrą i niewybaczalną rzeczą było jednak to, że rolki zaczęły odbierać jej klientelę.

Biznesmeni od desek rozkręcili więc kampanię hejtu. Bycie nastolatkiem, czy nawet młodym dorosłym, to okres w którym ma się najczęściej jeszcze wióry w głowie (ze względu na małe doświadczenie życiowe oraz fakt, że mózg kończy się rozwijać dopiero ok. 26 roku życia), więc takich ludzi bardzo łatwo było zagonić, żeby zgnoili „wroga”, który psuje interesy ich idolom. Stosowano bullying na przemysłową skalę, dodatkowo bardzo często podlany homofobicznym sosem. Teraz to nie do pomyślenia, żeby jeden z najważniejszych sportowców w danej dyscyplinie i medialna gwiazda, jaką był wtedy Rodney Mullen, pluł jadem na ludzi tylko za to, że jeżdżą na czymś innym, niż on. A jednak, wtedy to była przykra rzeczywistość.

To zrobiło dużo złego, głównie w USA. Do tego stopnia, że rolkarze agresywni do tej pory żywią urazę do deskorolkarzy. Powstał o tym nawet film Barely Dead (który uważam za gniot i celowo go tu nie linkuję, ale to temat na inną okazję), a skateboarderzy są obwiniani za niemal całkowite zniszczenie popularności jazdy agresywnej. Niektórzy ukuli sobie z tego martyrologię kalibru, którego nie powstydziłby się sam Mickiewicz.

Rozbijanie kolan stało się niemodne.

Drugą, zazwyczaj pomijaną przez rolkarzy sprawą jest, że na przełomie wieków cała branża sportów ekstremalnych zaliczyła spory zjazd. Bańka Action Sports zaczęła się zapadać. Środowisko BMX dostało po tyłku nawet bardziej, niż rolkarze agresywni. Na temat przyczyn tego zjawiska można napisać pracę licencjacką. Deskorolka jako sport, wbrew pozorom, też nie ma się już wcale jakoś wspaniale w porównaniu do lat jej świetności.

Kampania hejtu i odwrócenie się publiki od sportów ekstremalnych dały piorunujący efekt, powodując gwałtowny krach branży rolek. To znaczy – tej „ekstremalnej” odmiany, bo rolki jako takie nadal miały się dobrze (analogicznie jak w przypadku jazdy na rowerach, pomimo że gałąź BMX mocno podupadła).

Skateboarding także miał się gorzej, ale dzięki pieniądzom upadł na cztery łapy. Ludzie związani z deskorolką już dużo wcześniej wykorzystali swoje pięć minut i zbudowali biznesy typu Globe International, które są teraz de facto przede wszystkim korporacjami parającymi się modą uliczną i aktualnymi trendami w niej. Deskorolkarze sprzedają obecnie najwięcej rzeczy ludziom, którzy nigdy na desce nie jeździli. To było „kroplówką” pozwalającą przetrwać im chude lata i sprawia, że mogą pchać swój sport dalej.

Lufy karabinów ostygły, weterani pozostali.

Mówimy o wydarzeniach które działy się pomiędzy 20 a 25 lat temu. Nowe generacje deskorolkarzy tego nie pamiętają. Wielu ludzi, którzy byli architektami czy uczestnikami kampanii hejtu po „tamtej stronie” uważa to za niechlubny etap w historii swojej działalności – po prostu osiągnęli dojrzałość, zmądrzeli i często się tego wstydzą. Nowi, młodsi deskorolkarze mają tamtą historię zazwyczaj w nosie – to nie ich czasy, nie ich swady.

Po stronie rolkarzy, gdy mówimy o osobach poza środowiskiem aggressive, świadomość odnośnie tamtych czasów jest niemal zerowa i ogranicza się głównie do takich ludzi, jak ja. Nawet w światku streetowym jest już bardzo dużo głosów mówiących, żeby dać sobie spokój z rozdrapywaniem ran, bo ileż można.

Urazę żywią ciągle głównie zeloci wynoszący rodzaj sprzętu, na którym jeżdżą, do statusu obiektu kultu. Sporo czasu upłynie, zanim przestaną wywierać jakikolwiek wpływ na środowisko, pomimo że ten z biegiem lat staje się coraz słabszy. Po stronie deskorolkarzy takich dziaderskich oszołomów jest więcej (bo i więcej jest samych deskorolkarzy), na szczęście w dużej mierze są już postrzegani jako starcy złorzeczący na chmury.

Co to za firma WKND Skateboards?

WKND jest marką istniejącą około 10 lat. Jest to stosunkowo mały biznes typu „skater-owned”, skupiający się na produkcji „blatów” oraz wszelkiej maści softgoods, czyli czapek, bluz, koszulek czy nawet skarpet. Naturalnie, firma nie ma żadnych własnych zakładów produkcyjnych – tutaj jest pełen outsourcing. Teoretycznie, każdy może otworzyć takie przedsiębiorstwo, choć wiadomo, że w praktyce człowiek znikąd nie zyska uznania środowiska i szybko splajtuje. Kojarzycie, ile firm „produkujących” łożyska pojawiło się na rynku rolek i zniknęło w przeciągu ostatniej dekady? To takie właśnie zjawisko.

Renoma i sukces WKND Skateboards opierają się na w zasadzie trzech filarach:

  • Firma stworzona przez deskarzy, dla deskarzy, z gronem dobrych riderów.
  • Kreowanie wizerunku brandu idącego pod prąd nurtu tego „korporacyjnego” skateboardingu.
  • Luźniejsze i bardziej inkluzywne podejście do sportu.

Sam założyciel WKND, Grant Yansura, opisuje początki firmy tak:

Jechaliśmy na całkiem odległy spot, miałem wtedy van wypełniony ziomkami, którzy narzekali całą drogę na swoich sponsorów od blatów. Zaczęliśmy więc luźno omawiać pomysł wystartowania z własną marką. Jako że zakończyłem jakiś czas wcześniej pracę dla Rip N Dip, nie za bardzo miałem pole do realizacji moich durnych idei. Pomyślałem więc, dlaczego by nie spróbować?

Ekipa WKND Skateboards nagrywa bardzo dużo komediowych skeczów, do których inspiracje czerpie – jak utrzymuje Grant – z chwil spędzonych na wspólnym wprowadzaniu się w stań nietrzeźwości. Jeden z takich filmów powstał przy okazji kolaboracji THEMxWKND

Robią akcje typu „podpiszemy kontrakt z Ericem Kostonem na jeden weekend, ogłosimy że jest w teamie, sprzedamy kilka jego desek, dodatkowo dla jaj zaczniemy wkręcać dzieciaki że to utalentowany, nikomu nieznany dwudziestolatek, a w poniedziałek nara”.

Ponadto, profil firmy jest mocno progresywny. Uczestniczą w inicjatywach typu: „Deskorolkarze przeciwko kulturze gwałtu”, solidaryzują się z ruchami emancypacji kobiet, mniejszości seksualnych, osób trans i anty-systemowcami. Firma WKND Skateboards to poniekąd stale wysunięty środkowy palec w stronę deskorolkowego mainstreamu, który przez lata był zdominowany przez toksyczną kulturę maczystowską, pełną mizoginii, homofobii etc. i dążył do komercjalizacji sportu na każdym polu.

Kolaboracja z producentem rolek to podbicie stawki. Eskalacja retoryki w stylu: Walić Was, zgorzkniałe dziady, a i wasze kretyńskie poglądy też.

Tak przy okazji – w kontekście tego, czym jest firma WKND, rozbija się o kant wiadomo czego narracja, że deskarze robią współpracę z Them tylko dla beki, żeby ośmieszyć środowisko aggressive i promować się jego kosztem.

Co to oznacza dla rolek?

Niewątpliwym plusem tej współpracy jest to, że w środowisku deskarzy zmieniła się w pewnym stopniu percepcja rolek agresywnych. Obejrzyjcie poniższy fragment podcastu The NINE Club (jest to bodajże najbardziej wpływowe tego typu medium w świecie deskorolki), żeby się o tym przekonać:

Dla nieznających angielskiego, w skrócie: wszyscy zgromadzeni, oprócz jednego gościa któremu ledwo przechodzi przez gardło najmniejsza pochwała, uważają że to świetna sprawa i dzielą się przemyśleniami na temat relacji rolek i deski. Padają tam opinie, że oba środowiska mogą zyskać na swoistej „wymianie kulturowej”. Jarają się trikami rolkowymi, które widzą na wideo. W komentarzach pod filmem także jest dużo pozytywnych opinii.

Osobiście nie dostrzegam w kolaboracji THEMxWKND żadnych negatywnych punktów. Ludzie piszący komentarze, że Jon Julio właśnie zabił jazdę na rolkach, zdradził środowisko i wbił mu w plecy nóż dany do ręki przez odwiecznego wroga, są moim zdaniem zwyczajnie odklejeni i polecam im mocno ograniczyć konsumpcję czegokolwiek, czym się odurzają.

Z drugiej strony: nie podzielam też przesadnego entuzjazmu osób roztaczających wizje powrotu rolek agresywnych do lat dawnej świetności z powodu tego wydarzenia. WKND to nie jest duża marka – ba, to nie jest nawet w pełni mainstreamowa marka deskorolkowa.

To firma stworzona dla zaangażowanych skejtów, dla których ważne jest, do czyjej kieszeni trafiają pieniądze wydane na sprzęt, chcących wspierać konkretny kierunek rozwoju sportu i ludzi reprezentujących określone wartości. I to jest jak najbardziej ok, ponieważ takie środowiska i takie firmy są potrzebne – stanowią rdzeń, który pozostaje niewzruszony podczas cyklu przemijania popularności.

Ten nie-mainstreamowy charakter sprawia jednak, że marka WKND nie ma wystarczającej siły przebicia do świadomości przeciętnego zjadacza chleba, aby nagle tiktok zapełnił się klipami dzieciaków grindujących poręcze w rolkach Them Skates. Szczerze, to nie jestem pewien, czy taki efekt miałby szansę spowodować nawet sam Tony Hawk zjeżdżający w rolkach rurę.

Nie powinniśmy się także spodziewać, że nagle deskorolkarze masowo zaczną sięgać po rolki. W drugą stronę też to raczej nie zadziała (tzn. rolkarze nie będą wykupywać deskorolek). Ten projekt to takie podanie dłoni – okazanie obopólnego respektu. Każdy będzie jednak nadal robić to, co kocha.

Kto więc zyskuje na tym najbardziej?

Oczywiście – zaangażowane w to firmy.

Po stronie deskarzy, krótka piłka i nie ma co się rozpisywać: temat wpisuje się w budowanie wizerunku marki progresywnej, przełamującej utarte schematy, inkluzywnej. Wątpię, że ktokolwiek po stronie WKND Skateboards liczył na to, że ich blaty i ciuchy zaczną się wyprzedawać na stronie Them Skates jak karpie w Lidlu. Tutaj zysk jest czysto wizerunkowy, w kontekście ich dotychczasowych odbiorców i potencjalnych deskarzy, którzy nigdy nie spróbowali ich brandu, a teraz mogą się nim zainteresować.

Co do rolek: wystarczy popatrzeć na reakcje ze strony fanów Them Skates, którzy (jak już wspomniałem) często przypisują tej kolaboracji wymiar epokowego wydarzenia. Nie przeczę, że jest to ruch niespodziewany i zaskakujący – ale jednocześnie, ma on wymiar głównie symboliczny i ponownie, przynosi zysk w postaci umocnienia wizerunku. Dobrze to widać w tekście starego wygi polskiej sceny aggressive, Adama Olejniczaka, który opublikował na stronie properpants.pl (polecam śledzić, choć wiem, że bez wzajemności).

Jest tam zdanie, które wybitnie rezonuje z tym, co myślę na temat tej kolaboracji, choć zdaję sobie sprawę, że autor miał inne intencje co do jego odbioru:

No nic, obejrzę sobie jeszcze dwa razy i poczekam na next move od Thema, rozmyślając o tym jak to żaden inny brand nie jest w stanie się do nich nawet zbliżyć.

~Olej

Tu przyznam mu rację – Jon Julio jest mistrzem marketingu. Wie, czego oczekuje grono jego odbiorców i regularnie im tego dostarcza. No i właśnie tutaj tkwi drugie dno zdania, które napisał Adam, nawet jeżeli on sam nie do końca zdawał sobie sprawę z jego istnienia. Wszystko co robi Jon, od czasów Valo aż po dziś dzień, to granie pod tzw. „core audience”. Ujmując to precyzyjniej – to wszystko nie ma to wielkiego znaczenia poza kontekstem ludzi mocno siedzących w temacie jazdy agresywnej.

Ostatnie kolaboracje z Braindead, Clarks i teraz WKND mogą zostać odebrane jako próby „wyjścia z rolkami do ludzi”. Ponownie – w zasadzie mają znaczenie tylko na rynku wewnętrznym aggressive, przekonując już istniejących fanów rolkowego streetu, że warto jeździć w oraz wspierać Them Skates. Dlaczego tak uważam? Czytajcie dalej.

Palący problem jazdy agresywnej.

Pobawiłem się jakiś czas temu w proroka zwiastującego rynkowi rolek gwałtowne sprowadzenie na ziemię po szczycie ostatnich lat i coraz więcej wskazuje na to, że miałem rację. Także co do gałęzi aggressive.

Firm produkujących sprzęt z tej kategorii (głównie szyn) namnożyło się „jak psów”, a wzrost sprzedaży spowodowany dopływem „nowych” rolkarzy oraz tym, że ludzie mieli więcej kasy do wydania na hobby (bo siedzieli w domu na home office, zamiast wydawać kasę na paliwo, jedzenie w restauracjach i alkohol w pozamykanych wtedy barach), a więc kupowali kolejne pary rolek, już się zakończył i teraz tylko staczamy się z tej górki.

Ująłem słowo nowych w nawiasie, bo dawało się zauważyć wyraźny trend, że po rolki do jazdy aggressive sięgają masowo ludzie wracający do tego sportu – po 10, 20, niekiedy nawet 25 latach. Naiwnością było oczekiwanie, że większość z tych „reaktywowanych” rolkarzy zostanie na dłużej. Ponadto – nie da się budować przyszłości na old-timerach. Mają swoje ograniczenia fizyczne i nie ma szans, aby ktokolwiek po 20-letniej przerwie zaliczył progres, dzięki któremu mógłby zostać pro. A nawet jakby został, to ile lat by jeszcze pojeździł w szczytowej formie?

Ich powrót można tłumaczyć wieloma rzeczami. U niektórych już mógł być to kryzys wieku średniego i pogoń za marzeniami z młodości, aby przekonać siebie samego, że upływ czasu da się zatrzymać. Dla innych mógł to być zwykły powrót do hobby, które kiedyś porzucili bo byli „zajęci życiem”.

W wielu wypadkach zapewne wygląda to tak:

Jesteś dzieciakiem, masz masę wolnego czasu, jeździsz na rolkach ile wlezie. Przychodzi dorosłość – idziesz do pracy, i teraz już tyrasz ile wlezie, aby zarobić na swój kąt, usamodzielnić się. Życie towarzyskie przestaje się obracać wokół rolek, znajdujesz inne zainteresowania, zakładasz rodzinę, rodzą Ci się dzieci, a doba się wcale nie wydłuża. Ustawiasz priorytety.

Masz mniej czasu na rolki i co ważne – może nawet nie chcesz już go tyle na nie poświęcać, bo konkurują z innymi ważnymi dla Ciebie rzeczami. Jeździsz, bo lubisz, ale w końcu uświadamiasz sobie, że zaliczasz regres umiejętności. Boisz się, że jak się „rozwalisz” to odbije się to negatywie na twoim życiu zawodowym i rodzinnym (a jeżeli mieszkasz w USA, to przy okazji zrujnuje finansowo) – w końcu ponosisz teraz odpowiedzialność za więcej spraw i bardziej istotnych, niż własne cztery litery. Zawieszasz rolki na kołku. Codzienność wygrała.

Mija 20 lat. Masz już ustabilizowaną pozycję zawodową, dobry work-life balance, nie zajeżdżasz się na nadgodzinach żeby mieć na wkład na mieszkanie, dzieciaki podrosły, mają własne życia i świat, a więc spędzasz z nimi dużo mniej czasu. Może nawet po drodze wziąłeś rozwód, bo to w dzisiejszej epoce relatywnie częste zjawisko.

Nagle nie wiesz, co ze sobą zrobić, bo przez dwie dekady twoje życie kręciło się wokół „gniazda”, któremu nie musisz już poświęcać tyle wysiłku i uwagi. Co zrobić z wolnym czasem?

Wracasz do rzeczy, które kiedyś Ci sprawiały przyjemność, a które porzuciłeś po drodze. Mogą to być rolki. Pamiętasz, jak za nastolatka ciułałeś kasę z kiepsko opłacanej pracy dorywczej na czarno i kieszonkowego, aby sobie kupić wymarzoną parę Rollerblade TRS, kółka etc. Ale teraz jesteś w innym położeniu – jesteś dorosły i masz pieniądze do wydania. Wchodzisz na jakiś wątek na reddit albo grupę taką jak Rollerblading Rollerblading na facebook i pytasz o rekomendacje sprzętu. Na zajawie kupujesz rolki, szyny etc. Długo nie jeździłeś, wiele się zmieniło, więc może nawet kupujesz w krótkim odstępie czasu kilka par rolek czy szyn, tudzież różnych kompletów kół. Jest w czym wybierać, chcesz wszystkiego spróbować, a cena często nie gra roli.

Podjarany zaczynasz jeździć. Okazuje się, że coś jeszcze pamiętasz i potrafisz, jest radość. Po krótkim czasie jednak dociera do Ciebie, że nie masz już kilkunastu lat, a dwie dekady siedzenia na dupie w pracy biurowej (czy zapychanie w fizycznej, od której masz problemy z plecami i stawami) zrobiły swoje. Młodość minęła i ze strony organizmu nie ma już nic za darmo – metabolizm jest dużo wolniejszy, gorzej się regenerujesz, szybciej męczysz, więcej pocisz, musisz robić porządną rozgrzewkę przed wyjściem na rolki, przydałoby się też regularnie trenować na siłce, żeby po bardziej intensywnej sesji nie mieć na drugi dzień problemów ze wstaniem z łóżka (kto kiedyś przetrenował i „spalił” mięśnie łydek, ten wie).

Uświadamiasz sobie, jak wielką radością w jeździe na rolkach było spędzanie czasu z przyjaciółmi. Wspólne motywowanie się, wygłupy, imprezowanie. Ale nie masz już swojej ekipy – straciłeś kontakt z nimi dawno, a niektórych starasz się nawet aktywnie unikać, bo dorośli, jednak nie dojrzeli i uważasz ich za wyjątkowo przypałowe osoby (KAŻDY ma takiego znajomego z dzieciństwa). Poza tym – nawet jakbyś jeszcze miał swoje crew, to weź namów ich do ponownego zakupu rolek i jeszcze dograj tu człowieku wszystkim pasujące terminy.

Czar pryska. Mimo szczerych chęci, nie jesteś już tym, kim byłeś 20 lat temu. Brutalna prawda jest taka, że gdybyś faktycznie pałał dozgonną miłością do rolek, to byś nie miał takiej długiej przerwy. Dociera do Ciebie, że ludzie, którym naprawdę zależało, nigdy jeździć nie przestali. Myślisz, że ktoś inny będzie miał z niedawno zakupionych rolek więcej pożytku – jakiś prawdziwy rolkarz. Wystawiasz rolki na sprzedaż na grupach fb w stylu Blade Trade Outpost.

Wpuszczanie ex ponownie do naszego życia najczęściej robi w nim bajzel.

I właśnie na takich grupach najlepiej można zobaczyć, co się dzieje. Przedstawiciele fali, którą można nazwać „back to blading” opuszczają statek po raz kolejny, wyprzedając masę nieużywanego, lub ledwo używanego sprzętu.

Ten stan rzeczy jest wyjątkowo groźnym zjawiskiem dla branży. Problem nie leży tylko w odpływie tych klientów – oni byli nadwyżką, pojawili się skokowo, nie są organicznym wzrostem rynku. Rzecz dotyczy czego innego. Zalew lekko tylko używanego sprzętu z drugiej ręki, w dodatku w sytuacji, gdy w magazynach leży jeszcze niewyprzedany, świeży stock, przy saturacji rynku, jego sporej fragmentacji (bo firmę rolkową chce otwierać każdy i jego mama) i jednoczesnym zmniejszeniu bazy klientów? To może bardzo mocno zaboleć producentów oraz sklepy, a zwłaszcza mniejsze biznesy.

Kitek patrzy na Blade Trade outpost i przeżywa olsnienie.

A jak tam „stara gwardia” która pozostała wierna sportowi przez cały ten czas? Jeszcze się trzyma, z naciskiem na jeszcze. Podejrzewam, że bycie świadkiem kolejnego kryzysu po tym, gdy pojawiło się światełko w tunelu związane z covidową górką, może działać na wielu z tych ludzi demotywująco.

Szacunek za konsekwencję i prawdziwą pasję. Nie ma co się jednak łudzić – ich też w końcu dopadnie rzeczywistość przemijania i szeregi zaczną się wykruszać. Świeżej krwi dopływa zbyt mało. Nie ma tutaj mowy o przekazywaniu pałeczki, jakiejś wymianie pokoleniowej. Sport w perspektywie kolejnych 10-15 lat może zacząć po prostu zanikać – nie ze względu na to, że to rolkarze będą umierać, tylko dlatego, że zaczną powoli wycofywać się ze sportu ze względu na wiek i zdrowie. A brak młodych talentów spowoduje, że nie będzie nawet komu nadać statusu pro.

Jak Jon Julio (jeszcze?) nie ocalił rolek aggressive.

Marka Them Skates, przy całym szacunku dla niej, głównie snuje sny dla publiki, która chce śnić o przeszłości. Skupia się na tym, co przynosi pewny zysk – „core audience”. Sprzedaje im marzenie o tym, że może być tak, jak kiedyś sobie wyobrażali przyszłość rolek agresywnych: blader owned, niezależną, sterowaną przez samych rolkarzy.

Tylko że rolkarzy aggressive coś nie przybywa.

Ja zawsze powtarzam, że naturalną bazą rekrutacyjną dla każdej bardziej zaawansowanej dyscypliny jazdy na rolkach są osoby jeżdżące inne dyscypliny, oraz rekreacyjnie. Rolkarze rekreacyjni to takie „komórki macierzyste”, pierwotna zupa, z której formują się pasjonaci. To tutaj najlepiej szukać chętnych na paranie się aggressive, a nie pośród deskarzy czy jakichś zupełnie przypadkowych ludzi kupujących buty pewnej brytyjskiej marki. O ile collab z Braindead się jaram, z WKND rozumiem i pochwalam, to z Clarks było moim zdaniem puszczaniem pary w gwizdek.

Ktoś, kto już kocha za coś innego jazdę na rolkach, może pokochać także agresy. Pierwszy z brzegu przykład: Patrycja Najda, która katowała freestyle slalom latami i doszła do wysokiego poziomu na szczeblu krajowym, zanim przeskoczyła do aggressive.

Ruchów, aby zachęcać do tego typu migracji, zwyczajnie ze strony Them Skates nie ma.

Zanim ktoś mi wypali z Them 909 80’s – nie, rolka z plastikową szyną unibody, której nikt nie reklamuje do ludzi na zewnątrz środowiska aggressive, nie jest ukłonem w stronę bardziej casualowego odbiorcy. A zwłaszcza nie w sytuacji gdy kosztuje tyle, co najlepsze hardbooty freeskate firm-behemotów takich jak FR Skates, Rollerblade i Powerslide, od których dzieli ją technologiczna przepaść.

Freeskater tych Them 909 nie kupi, bo wie doskonale, że mu się to zwyczajnie nie opłaca – z jego punktu widzenia to produkt niewart swojej ceny, w tyle za konkurencją o kilka długości. Z kolei człowiek, który złapał zajawkę na rolki w stylu retro, prędzej sięgnie po Impala za 1/3 ich ceny albo, jeżeli czuje nostalgię, ciągle tańsze od propozycji Them, Roces 1992. Edycja 909 80’s to produkt skierowany do fanów marki i tylko do nich.

Nie ma także ze strony Them Skates starań, aby uczynić jazdę na rolkach atrakcyjną dla dzieciaków. Nie ma nawet rolek do nich kierowanych. To ogólnie problem całego środowiska, że olewa wciąganie dzieciaków do sportu, jednak wspominam tutaj o nim w kontekście rozprawiania się z mitem odnowicielskim.

Brakuje także sensownej, atrakcyjnie wycenionej rolki entry-level. Powiecie, że Them 908? Bez żartów. Dać osiem i pół stówy (na dzień dzisiejszy) za boot only, w dodatku oparty zwykły plastikowy shell (dodajmy, generyczny), z takim sobie linerem i musieć zakupić oddzielnie całe podwozie (to zawsze wychodzi drożej niż kompletny, stockowy setup), to zbyt słaba oferta, żeby skusić kogoś zaciekawionego jazdą aggressive. Zwłaszcza, jeżeli na sprzęcie zna się on jak świnia na gwiazdach i dobór szyn oraz kół go przerasta. Sięgnie po jakiegoś gotowca i tyle.

Co? Mówicie, że blader owned, że Julio prowadzi małą firmę, że dobrze płaci riderom? To wszystko prawda i podoba mi się to. Ale jest to także zupełnie nieistotne z punktu widzenia człowieka, który nie ma nawet pojęcia kim jest Jon Julio, szuka rolek na start i chce dostać przystępny cenowo, kompletny produkt. Cult, M12 i Sway sprzedają się świetnie nie bez przyczyny – to najczęściej kompletne setupy w rozsądnej cenie.

To, co robi Jon z firmą Them Skates jest godne pochwały w kontekście dbania o już istniejące gremium aggressive. Bogu co boskie etc. Nie zmienia to jednak faktu, że tak naprawdę nie kiwnął jeszcze palcem, aby to gremium poszerzyć. Jedna nagrywka z deskarzami nic w tej materii nie zmienia.

Julio nie uratował kolaboracją z WKND Skateboards jazdy agresywnej, czego niektórzy najwyraźniej bardzo pragną. Także jej nie pogrzebał, jak twierdzą, na szczęście mniej liczni, dziadersi ciągle roztrząsający dawne konflikty.

Czas jednak płynie, gra na niekorzyść dyscypliny aggressive, a na horyzoncie nie widać żadnego wybawcy. Uważam, że takowy się nie znajdzie, z jednej prostej przyczyny: to musi być wysiłek zbiorowy tego środowiska. Być może Them Skates będzie kiedyś jednym z takich filarów odnowy, bo czemu nie?

Na razie jednak jest kroplówką podtrzymującą życie pacjenta, a nie lekarstwem, które może go wyleczyć. A społeczność skupiona wokół jazdy agresywnej nie jest nawet na etapie opracowania planu leczenia.